Grosicki i debiutanci

Nie wiem, czy to w trakcie covidowej izolacji trener Jerzy Brzęczek wpadł na pomysł wpuszczenia świeżego powietrza do szatni naszej kadry, ale to nie jest takie ważne. Istotne jest, że zabieg powiódł się nadspodziewanie.

Mecz co prawda towarzyski, ale wynik 5:1 z Finlandią wygląda okazale. Pięciu debiutantów i kilka innych nieoczywistych nazwisk na boisku w Gdańsku to dowód na otwartość selekcjonera na nowych graczy w reprezentacji.

Goli nie strzelali jednak młodzi kadrowicze ani patrzący na boisko z wysokości trybun Robert Lewandowski. Robili to ci, którzy mają bardzo znane nazwiska i… kłopoty w swoich klubach. Wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie hattricka Kamila Grosickiego, a jednak to zrobił. Do tego Krzysztof Piątek i Arkadiusz Milik przypomnieli o swoich umiejętnościach.

Wynik z bądź co bądź finalistą przyszłorocznych mistrzostw Europy robi wrażenie, ale to, co jeszcze ważniejsze – wreszcie patrzyło się na Polaków bez bólu zębów. Może nie cały czas, ale długimi okresami tak. Szczególnie w pierwszej połowie miałem wrażenie, że nasi gracze zrzucili z siebie ołowiane buty.

Ciekawe, co myśleli sobie np. Grzegorz Krychowiak i Kamil Glik patrzący na Jakuba Modera i Sebastiana Walukiewicza, którzy w Gdańsku zaczęli pisać swoją reprezentacyjną historię. Na ich miejscu obawiałbym się trochę, że już całkiem niedługo nie będą oczywistym wyborem Brzęczka. Krychowiak zresztą pokazał się na placu gry w drugiej połowie, ale wyglądał na zagubionego. Z kolei Michał Karbownik czuł się całkiem pewnie jak na żółtodzioba.

Innym wygranym wieczoru jest Karol Linetty, na błysk którego czekaliśmy niemal tak długo jak na boiskowe przywództwo Piotra Zielińskiego. Linetty raczej nie będzie już pomijany przy powołaniach.

Spieszę z chwaleniem kadry i pocovidowego wydania Jerzego Brzęczka, bo za chwilę gra w Lidze Narodów z Włochami i Bośnią i Hercegowiną. Szczególnie ci pierwsi mogą popsuć dobry humor kibicom. W historii to się zdarzało.

55 lat temu, w październiku 1965 r., w Szczecinie Polska rozbiła Finów 7:0 (cztery bramki 18-letniego Włodzimierza Lubańskiego). Byłem wtedy z ojcem na stadionie Pogoni i kombinowałem, jak tu zostać Włodkiem. Minęło kilka dni i nasi stanęli w Rzymie naprzeciw Italii. Lubański znowu strzelił, ale tylko raz. Włosi wbili goli sześć. To były eliminacje do mistrzostw świata w Anglii.

Może i historia lubi się powtarzać, ale lepiej, żeby nie.