Jednak Real, Liverpool i… race

To były dwa mecze w dwóch różnych dyscyplinach, choć rozgrywane według podobnych zasad. Najpierw Legia zdobyła Puchar Polski w polskiej piłce nożnej. Później Liverpool w meczu futbolu europejskiego nie dał się dogonić Romie w półfinale Ligi Mistrzów UEFA.

Legia nie dała szans Arce z Gdyni, wbiła dwa gole i mogła cieszyć się z pucharu. Cieszyła się bardzo na pełnym Stadionie Narodowym. To już czwarty czy piąty mecz z rzędu wygrany przez warszawski klub po odejściu trenera Romeo Jozaka. Dziennikarze sprzyjający ekipie z Łazienkowskiej zaczynają tracić umiar w chwaleniu piłkarzy, którym kibicują. Później jest kłopot z wymyślaniem określeń na to, co oglądają w Europie. W ostatnich dniach w Madrycie i Rzymie.

Z warszawskiego finału najdłużej będę pamiętał race rzucane przez tzw. kibiców, które zadymiły boisko na dobrych kilka minut. Zdenerwował się nawet, zazwyczaj dość wyrozumiały, prezes PZPN Zbigniew Boniek i zapowiedział doniesienie do prokuratury. Oby ta znalazła w sobie dość determinacji, by nie tylko wszcząć śledztwo, ale także nie umorzyć go cichcem po miesiącach. Tyle o polskiej piłce, a teraz o europejskiej.

Tydzień temu przyznałem się, że będę kibicował Liverpoolowi, jeżeli ten awansuje do kijowskiego finału, a po drugiej stronie placu staną gwiazdy madryckiego Realu. I tak będzie. Wydawało mi się nawet, że klub Juergena Kloppa (po 5:2 u siebie) ma awans w kieszeni. Bo ile razy Roma może porwać się na odrobienie tak kolosalnej straty? Udało się z Barceloną, co może być rozpatrywane w kategorii cudu. Tymczasem przeciwko Liverpoolowi stanęli faceci, którzy najwyraźniej wierzyli w kolejny uśmiech losu. Znów odrobić trzy gole? Co to dla nas! Gdyby nie głupi błąd rzymskiego pomocnika Naingollana, gdyby sędzia zadecydował o dwóch karnych (a nic nie stało na przeszkodzie), wówczas mogło być bardzo różnie. Skończyło się więc na 4:2 dla Romy, a to było za mało. Mohammed Salah nie zachwycał jak tydzień wcześniej, ale w Kijowie może być znowu wielki.

Zachwytów nie było także dzień wcześniej w Madrycie. Chodzi oczywiście o ocenę starań Roberta Lewandowskiego, bo mecz Real – Bayern był świetny. Zespół Zinadine Zidane’a zdawał sobie doskonale sprawę, że może się dać znieczulić sukcesem w Monachium (było 2:1). I miał sto procent racji. Jupp Heynckes wrócił przecież na chwilę z emerytury po to, by jeszcze raz przeżyć smak pucharowego triumfu, i doskonale usposobił swoich zawodników. Na Estadio Santiago Bernabeu mogli odrobić straty, ale nie odrobili. Nie tylko dlatego, że nie trafiał Lewandowski. Nie pomógł na przykład bramkarz Ulreich, który zachował się w pewnym momencie jak początkujący junior i odpowiednio został potraktowany przez Benzemę. Skończyło się na „zwycięskim remisie” Królewskich (2:2).

Teraz czekam na Kijów i wielki pojedynek Kloppa i Zidane’a.