Zadymiony puchar Legii
Przed tym meczem chodziło głównie o sport. Jednak w trakcie gry piłka była coraz mniej widoczna. Dosłownie i w przenośni.
Puchar Polski w piłce nożnej trafił do Legii, która zdołała wepchnąć futbolówkę do bramki Lecha. Poznaniakom to się nie udało, więc skończyło się na jeden do zera.
Pełny stadion, na trybunach Pierwszy Kibic RP i wielu innych dostojników. Oprawa godna finału Ligi Mistrzów. Przez lata można było o tym tylko pomarzyć. No i wreszcie to mamy.
Tymczasem o wielkiej radości nie ma mowy. Nie chodzi tu nawet o to, że z kopaniem piłki nie było najlepiej. To się zdarza i można się zawsze wykręcić jakimś wytrychem w rodzaju: „mecz walki”.
Tyle tylko, że siedzący na trybunach zrobili sobie ze Stadionu Narodowego największe w Polsce racowisko. Mementami prawie nic nie było widać. Sędzia spokojnie mógł odesłać graczy do szatni. Nie zrobił tego. Pewnie postanowił wybrać mniejsze zło.
Gdyby jednak zakończył mecz przed czasem, może wreszcie rozpoczęłaby się poważniejsza dyskusja o kibolach. Wystarczy pójść na stadion Legii, żeby zobaczyć, że to oni mają coraz więcej do powiedzenia. Dla mnie ponure jest to, że do tych, którzy sami siebie nazywają ultrasami, dołączają często ludzie wydawałoby się dalecy od publicznego lżenia rywali własnej drużyny i wykrzykiwania różnych haseł, z których prawie każde nadaje się do odpowiedzialności karnej.
Niedawno słuchałem opowieści znajomego zachwyconego tym, że od czasu może zrzucić korporacyjny garniturek i podnosić gniewnie pięści na trybunie za bramką. To jest dla mnie najniebezpieczniejsze.
Wczoraj w głównych rolach wystąpili sfrustrowani przybysze z Wielkopolski. Kontrole przy wejściowych bramkach są podobne coraz bardziej restrykcyjne. Czy rac nie ma na liście zabronionych?
Wnoszenie czegoś takiego to jedno. Ważniejsze jest to, że tzw. kibice uważają, że trzeba być wyposażonym w takie akcesoria, jeśli naprawdę kocha się własny klub.
Nie ma co, dym przesłonił piłkę na Narodowym.