Klęska Igi Świątek
Chyba nigdy nie widziałem tak bezradnej Igi Świątek jak w pojedynku z Jeleną Ostapenko.
Inna sprawa, że nie pamiętam też tak usposobionej rywalki naszej mistrzyni. W półfinale tenisowego turnieju WTA 1000 w Dosze Polka przegrała z Łotyszką 0:2 (3:6, 1:6). Tym samym została przerwana passa 15 zwycięstw, w tym trzech końcowych w tym turnieju.
Owszem, wiadomo było, że Świątek nie ma przyjemnych wspomnień z pojedynków z piątkową rywalką. Cztery porażki, ani jednego sukcesu, ale przecież każda seria kiedyś się kończy. Okazało się, że nie tym razem. Od pierwszej piłki można było mieć wrażenie, że wydarzenia na korcie to nie mecz, ale rodzaj tenisowej demolki. Ostapenko była nastawiona wyłącznie na posyłanie piłek wygrywających.
Iga Świątek przez bardzo długi czas przyjmowała ze spokojem ciosy, które ją spotykały. Liczyła na to, że po przeciwnej stronie siatki zabraknie w końcu nabojów. Nie zabrakło. Pojawiały się tylko mikroszanse, których nie udało się wykorzystać. Po pierwszym secie przegranym do trzech wydawało się, że gorzej być nie może. Nieustępliwość i konsekwencja Polki muszą w końcu zacząć przekładać się na punkty. Nic z tego. Drugi set zakończył się wstydliwym 1:6.
Oczywiście, prawdopodobnie żadna zawodniczka na świecie nie miałaby lekarstwa na tenisowego potwora, którego wyhodowała w sobie Ostapenko. Gdyby tak dało się grać miesiącami, kobieca rywalizacja byłaby smutnym widowiskiem jednej aktorki zabijającej w zarodku wszelką inicjatywę przeciwniczek. Z jakiegoś jednak powodu do stolicy Kataru Jelena Ostapenko przyjechała jako nr 37 rankingu. Z drugiej strony mamy przecież do czynienia z wielkoszlemową mistrzynią Paryża w 2017 r. Jedno można powiedzieć na pewno: ona nie ma kompleksów. Z pewnością nie przestraszy się rankingowych liderek. I dodatkowo nie przejmuje się tym, że publiczność jej zazwyczaj nie kocha.
Sama Świątek też może się zastanawiać, dlaczego tak często zawodził ją pewny wcześniej forhend, a już na pewno trudna do wytłumaczenia jest niemoc przy odbiorze drugiego podania.
Mówiąc szczerze, porażka Polki martwi znacznie mniej niż jej styl. Półfinał wielkich zawodów to przecież dobry wynik. Wszystkie rozstawione rywalki z Aryną Sabalenką na czele odpadły wcześniej.
Są i pozytywy. Przecież wcześniej Iga Świątek musiała toczyć prawdziwe boje z Lindą Noskovą i Jeleną Rybakiną. Tylko z Marią Sakkari było łatwiej. W tamtych pojedynkach, szczególnie z Czeszką, wynik też mógł być niekorzystny. A jednak charakter Igi, jej wiara w możliwość przechylenia szali na swoją stronę sprawiły, że to ona była zwyciężczynią.
Porażka, nawet tak dotkliwa, nie sprawia oczywiście, że Polka przestaje być czołową tenisistką świata (choć straci sporo punktów). Ciekawe, jakie wnioski wyciągnie z katarskiego doświadczenia sztab naszej zawodniczki. Szczególnie Wim Fissette i Daria Abramowicz. Czy są w stanie sprawić, żeby ich podopieczna otrząsnęła się z nokautujących ciosów już za kilka dni w Dubaju? Karuzela WTA nie zatrzymuje się przecież. My możemy sobie powiedzieć jedno: mówi się trudno, kibicuje się dalej.