Roger, Roger, Roger…
… i Serena. Co to był za turniej! Po finale marzeń Roger Federer lepszy od Rafy Nadala. Naprzeciw Sereny Williams staje jej siostra Venus.
Dziesięć lat temu to byłaby rutyna, ale dzisiaj? Wszyscy poza Nadalem grubo po trzydziestce. Wszyscy po przejściach i wszyscy w wielkiej formie. Tak wyglądało Australian Open 2017.
Federer od prawie pięciu lat nie wznosił rąk po ostatniej piłce wielkoszlemowych zawodów. Mało tego, w ostatnich latach zatrzymywał się najwyżej w półfinałach. Latka leciały, dziennikarze z przyzwyczajenia pytali o kolejny, osiemnasty tytuł, ale wiara w to osiągnięcie gasła z roku na rok. Tym bardziej że metryka też nie nastrajała optymistycznie.
Ile trzeba mieć w sobie mocy, ile tenisowego głodu (mimo tylu trofeów i milionów na koncie), żeby po półrocznej przerwie polecieć na Antypody i nie tylko oczarować świetną publiczność, ale też wysłać czytelny komunikat przeciwnikom, że król Roger właśnie wrócił… A przecież także Rafa Nadal każdym występem zgłaszał aspiracje do ponownego sięgnięcia po najwyższy cel.
Ale w niedzielny wieczór w Melbourne puchar był przygotowany tylko dla jednego z tych mężczyzn, świetnych nie tylko na korcie, ale także w życiu. Finałowa gra była ucztą dla tych, którzy poddali się emocjom, a nie coraz bardziej wyrafinowanym wskaźnikom statystycznym i skomplikowanym uwagom technicznym. Rod Laver oglądający mecz na arenie własnego imienia na pewno to potwierdzi. Choćby z tego powodu, że nie musiał od pierwszej do ostatniej piłki oglądać monotonnego obtłukiwania się zza końcowych linii. Były dramatyczne zwroty akcji, chwile słabości i jeszcze więcej przebłysków tenisowego geniuszu.
A Polki i Polacy? Powiedzieć, że mogło być lepiej, to nic powiedzieć. Można rozgrzeszyć Agnieszkę Radwańską z porażki w połowie pierwszego tygodnia rozgrywek, bo ta, która nie dała jej pograć – Mirjana Lucić-Baroni – dotarła aż do półfinału. Rozgrzeszyć można, ale żal zostaje. Jedynym jasnym polskim punktem okazał się finał debla juniorek Mai Chwalińskiej i Igi Świątek. Trochę mało.