Szczęście i złość
Rafał Majka ma olimpijski medal. Po takim wyścigu można pokochać kolarskie ściganie. Oczywiście, na temperaturę moich uczuć duży wpływ mieli polscy reprezentanci. Równie silni, co mądrzy.
Na niespełna półtora kilometra przed metą 240-kilometrowej trasy Polak był jeszcze mistrzem. Skończyło się na brązie i to jest wielkie osiągnięcie tego chłopaka. Był w kilkunastoosobowej grupce faworytów i doskonale sprawdził się w tej roli. Trzeci sezon coraz mocniej rozpycha się czołówce światowego peletonu. Udane Giro di Italia, Tour de France, no i oczywiście Tour de Pologne. A teraz brąz, który prawie do ostatniej chwili był złotem.
Być może nie byłoby szczęścia na mecie, gdyby nie mistrz świata Michał Kwiatkowski, który od początku deklarował podporządkowanie się polskiemu liderowi i na trasie w Rio wykonał swoje zadanie lepiej, niż można się było tego spodziewać. Przez wiele, wiele kilometrów uciekał z kilkoma towarzyszami, pozwalając w ten sposób Majce zniknąć w peletonie. Gdy piękna akcja się zakończyła, ruszył do walki nasz faworyt. Nie wiem, czy tak to obmyślił trener Piotr Wadecki, ale wyszło świetnie.
Kolarskie uniesienia to jedno, a tenisowe zdołowanie to drugie. Po takim meczu Agnieszki Radwańskiej jak wczorajszy można znienawidzić tenis. Dobrze, że skupiłem się na rowerach i tylko od czasu do czasu w coraz większych nerwach przełączałem się na tenis.
Sam sobie obiecałem, że nie będę napadał na naszą mistrzynię. Zrobiła tak dużo dla tego sportu, że ma prawo do słabszych chwil. Nie zadaję też pytania o to, czy i kiedy będzie wielkoszlemową triumfatorką. No ale ciężko jest wytrwać w swoim postanowieniu, gdy na trzeciej kolejnej olimpiadzie nasza gwiazda mało że nie świeci pełnym blaskiem. Ona nie świeci w ogóle.
Biorąc pod uwagę niezbyt budującą historię poprzednich dwóch występów w Pekinie i Londynie oraz nieciekawe ostatnie tygodnie, nie postawiłbym na jej medal dużych pieniędzy. No ale żeby przegrać w dwóch setach z niemocarną przecież Chinką Zeng – to już przesada.
Nie uwierzę w to, że Radwańska zlekceważyła olimpijski turniej. Nie po to w drodze do Rio tłukła się w samolotach i koczowała na lotniskach kilkadziesiąt godzin, żeby zadowolić się odfajkowaniem udziału. Mogła przecież znaleźć łatwo jakiś pretekst do rezygnacji. Pierwszy z brzegu to zika. Pojechała do Brazylii, bo chciała grać długo. Grała krótko. Krócej nie było można.
Można więc powiedzieć, że pierwszy dzień największych zawodów świata to kolarskie szczęście przeplatane tenisową złością.