Infantino – rewolucji nie będzie
Jeszcze raz się okazało, że w życiu trzeba mieć plan B. Wybór Gianniego Infantino jako nowego prezydenta FIFA jest efektem takiej rezerwowej opcji.
Michel Platini musiał się wycofać z wyścigu do schedy po Seppie Blatterze. Udało mu się jednak przeforsować swojego najbliższego współpracownika. Czy teraz Platini będzie rządził z tylnego fotela? Nie sądzę. Nawet jednak samodzielny Infantino pójdzie drogą podobną do tej, którą wymyślił sobie jego niedawny szef w UEFA.
W wielu miejscach na świecie czekano na wyniki głosowania w Zurychu z większym zainteresowaniem niż na prezydenckie wybory w Stanach Zjednoczonych. Co najmniej przez ostatnie czterdzieści lat szefowie FIFA, czyli Joao Havelange i właśnie Blatter, byli traktowani jako głowy państwa, i to państwa znaczącego. Oni sami zresztą czuli się jak przywódcy jakiegoś mocarstwa. Dobrze chociaż, że nie aspirowali do członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.
To dość niesamowite, że od 1904 roku Gianni Infantino jest dopiero dziewiątym szefem. Ma 45 lat. Jeśli pociągnie do osiemdziesiątki (a dlaczego nie miałby polubić tej roboty?), to następnego prezydenta poznamy w… Aż strach liczyć.
Infantino prawdopodobnie spuści trochę powietrza z napompowanego do granic wytrzymałości balonu FIFA. Trzeba trochę spokornieć, jeśli wcześniej grzeszyło się do woli. Wybór Szwajcara to postawienie na kogoś, kto powie zapewne: zostawmy, co dobre, wyrzućmy, co złe. Tego sobie życzył Michał Listkiewicz, który – jak chyba nikt w Polsce – świetnie się czuje w siedzibie FIFA. Wygląda na to, że dobre samopoczucie go nie opuści.
Czy prezydent Infantino przeniesie Mundial z Kataru? Gdzie tam. Czy, jak zapowiadał, powiększy liczbę finalistów do czterdziestu? Też wątpię. Słabo widzę też mundialowe rozgrywki w kilkunastu państwach. Raczej spodziewam się business as usual pod nieco szczelniejszą kontrolą.
I z taką nadzieją prawdopodobnie głosowali na niego przedstawiciele krajowych federacji. Ale czy mogli inaczej?