Wieniec Vasaloppet na szyi Justyny
Wreszcie jest. Bezdyskusyjne, bezapelacyjne zwycięstwo Justyny Kowalczyk w Vasaloppet, czyli Biegu Wazów. Z Salen do Mory jest mniej więcej 90 km. Można się nabiegać. Justyna nabiegała się skutecznie. Następna narciarka straciła prawie pięć minut.
Justyna Kowalczyk jest naszym narciarskim dobrem narodowym. Ponieważ podzieliła się z nami swoimi życiowymi problemami, przez cały sezon naród towarzyszy jej terapii. W niedzielne południe w Morze szczęśliwie zakończył się jej kolejny etap. Po doktoracie na piątkę czy nawet na szóstkę, po drużynowym medalu na mistrzostwach świata i prawie medalu w sprincie zaglądaliśmy głęboko w oczy Justynie i szukaliśmy w nich potwierdzenia skuteczności ozdrowieńczych zabiegów.
Niedzielny triumf w Szwecji to kolejny dobry znak. Wreszcie jest polskie nazwisko na liście zwycięzców legendarnych zawodów. Co ciekawe, osiągnięte w zespole Russian Marrathon. Oj nie będzie zadowolona, o mało co poborowa, posłanka Krystyna Pawłowicz.
Można zadyskutować się na śmierć na temat sportowej wartości najsłynniejszego biegu narciarskiego świata. Jedno jest pewne – zwycięzcy tych zmagań przechodzą do historii. Szczególnie w Szwecji. I gdy jeszcze dodać zbawienny wpływ na samopoczucie mistrzyni z Kasiny Wielkiej, to trzeba się tylko cieszyć.
Kilkadziesiąt lat temu pracowałem kilka wakacyjnych miesięcy w Salen, czyli tam, gdzie startuje bieg. Patrzyłem na polanę wzdłuż głównej drogi tej wsi i myślałem sobie, że Polacy nigdy tu nie wygrają. Trzeba było sporo pożyć, żeby się dowiedzieć, że jednak jest to możliwe.
I jeszcze jedno. W Polsce się przyjęło, że to jest Bieg Wazów, a przecież to wielkie bieganie na nartach jest z powodu tylko jednego Wazy o imieniu Gustaw i jego zasług w przeciwstawianiu się duńskiej dominacji w XVI wieku. Nawet o tym pisałem w „Panoramie Północy” (było coś takiego), ale chyba nie wszyscy przeczytali.