Tylko Lewandowski nie zwariował

Kiedy wczoraj późnym wieczorem zajrzałem do internetu, natychmiast nabrałem podejrzeń, że wypiłem o kieliszek wina za dużo. Druga wersja była taka, że czytam o jakiejś futbolowej grze komputerowej.

A tu nic z tych rzeczy. Robert Lewandowski wszedł na boisko i strzelił w dziewięć minut pięć goli Wolfsburgowi. Jeden po drugim. Dla mniej zaawansowanych informacja: drużyna z Wolfsburga to wicemistrzowie Niemiec, z którymi Bayern miał ostatnio niezłe przeprawy. Trener przegranych w przypływie wisielczego humoru stwierdził, że Polak zmarnował kolejne dwie okazje, więc goli powinno być siedem.

No i zaczęło się. Polska, Niemcy i pół Europy zwariowało. Messi i Ronaldo poszli w kąt. Zachwytów nie ma końca. Wszyscy zachowują się tak, jakby od wczorajszego wieczoru piłka nożna stała się sportem indywidualnym, a wyczyn Polaka może być porównywany tylko do szybkobiegania Usaina Bolta.

Na szczęście sam zainteresowany nie zwariował i z tego cieszę się chyba jeszcze bardziej niż z walizki goli, z którą odprawił chłopaków w drogę powrotną z Bawarii do Dolnej Saksonii. Mówił o tym, że najważniejsze są zwycięstwo i punkty, których przecież nie ma więcej niż po wygranej np. jeden do zera.

Trzeba mieć naprawdę dobrze poukładane w głowie, żeby nie doznać trwałego zawrotu głowy od takiego szczęścia. Lewandowski lubi strzelać w pakietach. Z eliminacjach do mistrzostw świata były trzy bramki w cztery minuty z Gruzją. Były też najcenniejsze chyba cztery gole wbite Realowi. To jednak nie oznacza, że tak będzie zawsze i wszędzie. Szczególnie mam na myśli grę w reprezentacji. Różnie bywało. Nasi ostatni eliminacyjni przeciwnicy – Irlandczycy i Szkoci – nie będą przecież wymiatali pyłku sprzed butów polskiego asa.

A poza tym radość jest rzeczywiście duża i nie dziwię się, że Sebastian Mila napisał (na Twitterze bodaj): to mój kolega.