Wielka sobota na Narodowym
Lepiej nie mogło się zacząć. Nie tylko dlatego, że Polacy przejechali się po Serbach w pierwszym meczu siatkarskiego Mundialu. Zwycięstwo w setach do 19 i dwa razy do 18 z medalistami mistrzostw świata i Europy robi wrażenie.
Do tego wygrać w takich okolicznościach, czyli w obecności 62 tysięcy przebranych i pomalowanych na biało-czerwono kibiców na Stadionie Narodowym, to naprawdę coś. Cieszmy się, choć do mistrzostwa brakuje jeszcze dwunastu meczów. Nie w każdym będzie tak jak wczoraj.
Przez wiele dni przed zawodami najwięcej mówiło się i pisało (do czego sam się trochę przyczyniłem) o tym, kto nie zagra, a nie o tych, którzy wejdą na boisko. Dzisiaj sprawy przybrały właściwe proporcje. Mówi się o Mateuszu Mice, czyli o tym, kto „zajął” miejsce Bartosza Kurka. Mika był dokładnie tam, gdzie podsyłał mu piłki Paweł Zagumny, i wiedział, co z nimi zrobić. Mówi się także o innych Polakach i ich trenerach. Mają swoją chwilę chwały, która oby trwała do ostatniego dnia mistrzostw.
Zachwyt zapanował też z powodu miejsca inauguracji imprezy. Dziesiątki tysięcy ludzi na piłkarskim stadionie oglądają siatkówkę. To odważny eksperyment. Po ostatniej piłce wszyscy zgodnie orzekli, że nadzwyczajnie udany.
Tyle że owi „wszyscy” to zdaje się ci, którzy siedzieli w pierwszych rzędach. Więc może napawać się sukcesem, ale jeszcze chwilowo wstrzymać się z przenoszeniem siatkówki na takie stadiony do czasu poznania opinii tych z najodleglejszych sektorów.
Tak czy owak – radość jest duża, choć kibic w sobotę musiał się dwoić i troić. Trzeba było śledzić wydarzenia na kilku arenach na raz. I w Warszawie, i w Monachium, gdzie Lewandowski strzelił, choć ostatecznie nie zwycięskiego gola, i w Nowym Jorku, w którym nie przeżywamy już wielkich emocji, bo Polacy się o to postarali. Dobrze, że kilka dni temu pochwaliłem Jerzego Janowicza za poprzedni turniej, bo teraz znowu może trzeba będzie sporo poczekać.
A do tego trzeba było jeszcze kibicować rozgrywkom w Brukseli…