Serena na bani
… albo do bani. I dla wielu jest to większa sensacja tegorocznego Wimbledonu niż np. awans dwudziestolatki Bouchard do finału. Lepsza z sióstr Williams odpadła bardzo szybko w singlu i w tajemniczych okolicznościach zeszła z kortu po trzech przegranych gemach w deblu. Tak czy owak sezon dla Sereny nie jest udany. Ma swoje kłopoty kobieta i kto wie, czy jej porażki nie są oznaką trwalszej tendencji.
Z trawą w Londynie pożegnało się zresztą przedwcześnie więcej faworytek. Wśród nich jest Agnieszka Radwańska. Proponuję na dłuższy czas zrezygnować z rozważań pt.: „czy Radwańska wygra wreszcie wielkoszlemowy turniej”? Niech będzie nam dane cieszyć się z jej ćwierć-, a może półfinałów. Nie jest to wcale pewne. Ewentualna zmiana trenera z Tomasza Wiktorowskiego na bliższego sercu Agnieszki (jak plotkują wścibscy) Dawida Celta nie byłaby wcale gwarancją powrotu do zwycięstw.
Co ciekawe, jedynym prawdziwym tegorocznym osiągnięciem polskich dziewczyn jest przebrnięcie do głównej drabinki Pauli Kani i dość wyrównany mecz z Na Li. Cieszmy się choć z tego.
Są tacy, którzy dopatrują się powrotu na właściwe tory Jerzego Janowicza. Przykro mi, ale nie zauważyłem. Punktami zdobytymi w ubiegłorocznym Wimbledonie Janowicz załatwił sobie na rok świetną pozycję w rankingu. Teraz to się skończyło. Trzecia runda to stanowczo za mało, straty za duże. Z perspektywy gracza nr 70 zawojować świat będzie znacznie trudniej. Do tego charakter, a raczej charakterek ciągle ten sam.
Z ubiegłorocznego błysku Polek i Polaków nie zostało prawie nic, choć owo nic też jest względne, bo przecież całkiem niedawno z trudem można było odnaleźć naszych reprezentantów w turnieju głównym Wimbledonu, a w tym roku było ich siedmioro. No, ale apetyt mamy podrażniony.
A ja mam jednak swój jasny punkt – półfinał (co najmniej) Rogera Federera. Żeby choć jeszcze raz wygrał coś wielkoszlemowego… Na przykład w najbliższą niedzielę.