Simeone jest wielki
Zmieniam wyznanie. Nie pierwszy raz, choć ostatnio dość długo byłem wyznawcą Barcelony. Moja wiara w kataloński klub wydawała się ugruntowana. Byłem za ekumenicznym dialogiem z madryckim Realem, ale jednak na warunkach Messiego. Tymczasem w tym roku zdarzyło się coś szczególnego. To coś w hiszpańskiej i europejskiej piłce nazywa się Atletico.
Od soboty ci gorsi z Madrytu są mistrzami Hiszpanii. Mieli zremisować w Katalonii i to zrobili. Gwiazdy Taty Martino na pożegnanie swojego trenera słaniały się pod koniec gry. A wystarczyło strzelić jednego gola więcej. Nie tym razem. Ani Iniesta, ani Neymar, ani nawet boski Leo nie byli w stanie tego dokonać. Los okazał się tym razem sprawiedliwy.
Trener mistrzów La Ligi – Diego Simeone – wygrałby każdy casting na westernowego rewolwerowca. Zanim jednak przyjmie ewentualne propozycje z Hollywood, został dla mnie królem sezonu w klubowej piłce w Europie. A to przecież jeszcze nie koniec, bo za kilka dni może przecież poprowadzić swoich zawodników do finałowego zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Po tym, czego Atletico dokonało dotychczas, nikt już przecież nie powie, że Ronaldo z chłopakami przejadą się w Porto po uboższych sąsiadach z Madrytu.
W ubiegłym roku ekipa pod dowództwem Simeone wykopała dla siebie puchar Ligi Europejskiej. Nie skorzystała z okazji, by podziękować losowi i w kolejnych rozgrywkach pokornie ustawić się za plecami herosów z Madrytu i Barcelony. To samo w Lidze Mistrzów. Przecież Barcelona też im nie dała rady i w półfinale Chelsea – też nie. Przy okazji Simeone przyczynił się do tego, że charyzma Jose Mourinho jakoś tak skarlała.