Coltescu jako zapalnik
Całkiem niespodziewanie mecz Paris Saint Germain z tureckim Basaksehirem stał się głównym wydarzeniem tej kolejki Ligi Mistrzów. Nie ze względu na sport, ale z powodu oskarżeń o rasizm jednego z sędziów.
Gdyby nie pozasportowe powody, mecz w Paryżu nie byłby z całą pewnością najczęściej komentowanym zdarzeniem wtorku i środy. Poszło o słowo „negru” wypowiedziane do sędziego głównego przez sędziego technicznego, który w ten sposób wskazał asystenta trenera tureckiej drużyny jako zachowującego się nagannie.
Po chwili nieważny był powód pokazania czerwonej kartki, ważne było to, jakiego słowa użył członek rumuńskiej ekipy sędziowskiej. „Techniczny” został oskarżony o rasizm nie tylko przez bezpośrednio zainteresowanego i jego kolegów, ale także solidarnie przez ekipę paryską z Kylianem Mbappe na czele. Nie pomogło tłumaczenie, że „negru” po rumuńsku nie ma negatywnej konotacji. Mecz został przerwany po kwadransie i dokończony dopiero dzisiaj (5:1 dla paryżan).
Środowa dogrywka zaczęła się od przyklęknięcia wszystkich piłkarzy i sprowadzonych awaryjnie nowych arbitrów. Wyciągnięte pięści większości nawiązywały oczywiście do „Black Lives Matter”.
Zgadzam się z Michałem Listkiewiczem, który apeluje o wstrzymanie się z ostateczną oceną postępowania sędziego do czasu wyjaśnienia, czy było to zachowanie rasistowskie. Ma zresztą pretensje do Turków, że zeszli z boiska samowolnie, nie porozumieli się z delegatem UEFA.
Jestem w stanie uwierzyć, że Sebastian Coltescu jest szczerze przekonany, że to, co powiedział, nie miało rasistowskiej intencji. Nawet jeżeli postępowanie wyjaśniające pójdzie po jego myśli, to wielkiej kariery na europejskich stadionach mu nie wróżę.
Wtajemniczeni mówią, że w powietrzu wisiało coś od długiego czasu, że dotychczasowe propagowanie „no to racism” nie zapobiega kolejnym ekscesom. I dlatego we wtorkowy wieczór w Paryżu wydarzenia potoczyły się w tak radykalnym kierunku. Czy zaczęło się od rasistowskiej uwagi, czy nie, w tej chwili nie ma to już większego znaczenia. Słowo wypowiedziane przez Coltescu było tylko zapalnikiem.
Z wydarzeniami w Paryżu przypadkowo zbiegło się podpisanie umowy, na mocy której współwłaścicielem klubu Beitar z Jerozolimy został szejk ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Emiraty nawiązały ostatnio stosunki dyplomatyczne z Izraelem i z tego powodu również biznesowe kontakty znacznie się ożywiły. Jak się okazuje, także sportowe.
Wydawałoby się, że trzeba się radować, bo dotychczas Beitar był najbardziej antyarabskim, rasistowskim klubem w Izraelu. Teraz to ma się zmienić za dotknięciem czarodziejskiej różdżki szejka. Jestem świeżo po lekturze książki Anity Werner i Michała Kołodziejczyka „Mecz to pretekst”, w której jedna z części poświęcona jest Beitarowi i trudno mi uwierzyć w cud nawrócenia La Familii, czyli najradykalniejszych kibiców tego klubu. No ale z drugiej strony – gdzie jak nie w Jerozolimie oczekiwać cudu?