Przedwczesne nadzieje?
W grze towarzyskiej (może nawet za bardzo) reprezentacja Jerzego Brzęczka ledwie zremisowała z Irlandią 1:1.
Wynik taki sam jak kilka dni temu z Włochami, ale wtorkowy remis to zupełnie inny remis niż ten w Bolonii. Po wcześniejszym były powody do zadowolenia. Nie można tego powiedzieć o tym, co zdarzyło się we Wrocławiu.
Który mecz oddaje wierniej obecny stan polskiej drużyny? Odpowiem kunktatorsko. Nie jest tak dobrze jak we Włoszech (szczególnie w pierwszej połowie), ale też nie jest tak źle jak na wrocławskim stadionie.
Przede wszystkim trzeba wziąć pod uwagę, że Jerzy Brzęczek wytypował do wyjścia na boisko sześciu nowych piłkarzy. Nie jesteśmy Brazylią czy Francją i nie możemy wystawić dwóch równorzędnych składów. Na pewno nie do zastąpienia jest Robert Lewandowski, a siedział na ławce. I chyba już Piotr Zieliński, szczególnie po tym, co pokazał w Bolonii.
Można wybaczyć błędy, brak zgrania, ale braku zaangażowania już nie. Przecież spora grupa oglądanych wczoraj zawodników stara się dopiero o reprezentacyjny abonament. Nie wierzę, że im nie zależy. A jednak przez długie minuty można było mieć takie wrażenie. Trudno było opanować ziewanie.
Wszyscy oczekiwali cudów po Krzysztofie Piątku, który właśnie przeniósł się do Genui i tam z miejsca zaczął trafiać do bramki. Cudu nie było. Może nie mogło. Piątek jest bezpośrednim rywalem Arkadiusza Milika, a we wtorek stanął z nim ramię w ramię na boisku. Czy można było liczyć na ich zgodną współpracę? No, raczej nie, i to nie dlatego, że łowcy goli są z reguły egoistami.
Co ciekawe, kiedy Mateusz Klich zastąpił Piątka, bardzo szybko skutecznie porozumiał się z Milikiem i dlatego nie trzeba teraz analizować porażki, tylko remis. Przegrać z bardzo przeciętną Irlandią to byłby jednak spory wstyd.
Teraz mamy miesiąc do kolejnych meczów w Lidze Narodów. Oby w tym czasie umocniła się w naszej kadrze opcja bolońska.