Bęcki w Pjongczangu
Wszystko popsuli skoczkowie, a raczej wiatr i niedobrzy działacze, którzy nie przerwali konkursu skoków na normalnej skoczni. Gdyby był medal, a najlepiej dwa, przez kilka dni upajalibyśmy się sukcesem i jakoś bokiem przechodziłyby złe lub co najwyżej mierne wyniki polskich reprezentantów na koreańskich igrzyskach.
Przed wtorkowymi występami oglądam telewizję i słyszę, że mogę się spodziewać trzech medali. Na pierwszej stronie sportowej gazety czytam, że Justyna Kowalczyk biegnie po szósty medal igrzysk. Poza tym szanse medalowe ma jeszcze mistrz z Soczi Zbigniew Bródka i Natalia Maliszewska w short tracku, bo sama to ogłosiła, a dziennikarze podchwycili. Super.
W realu nasza multimedalistka w nieprzekonującym stylu dostaje się do ćwierćfinału, żeby w nim niczym się już nie wyróżnić poza przepychankami z jedną z Norweżek. Bródka jest dwunasty, a Maliszewska kończy na pierwszym biegu. Pani Natalia rozradowana mówi do telewizyjnego mikrofonu, że jest z siebie bardzo zadowolona. Mistrz Bródka też nie ma smutnej miny, choć trochę wcześniej bajdurzy o tym, że jest groźny, bo doświadczony.
Dziennikarze, przynajmniej niektórzy, to kupują. Dziwię się trochę, bo nie wierzę, że nie mają orientacji. Może bardziej czują się pracownikami mediów, którzy muszą dbać o to, żeby marny towar atrakcyjnie opakować i wcisnąć widzom i czytelnikom. A może są niepoprawnymi kibicami, którzy wbrew oczywistym faktom liczą na cud. To się oczywiście zdarza, ale dość rzadko. Złoto Wojciecha Fortuny trafiło się jemu i nam wszystkim 46 lat temu. Polacy, poza skoczkami, startują słabo, pogoda wypacza wyniki w kilku konkurencjach. Jakoś ta olimpiada nie rozpala mnie jako kibica. Co gorsza, sporo wskazuje na to, że tylko skoczkowie w pozostałych dwóch konkursach mogą nam poprawić humory.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że na generalną ocenę jest dużo za wcześnie, ale wielkiej nadziei na sukcesy jakoś nie mogę w sobie wykrzesać.