Spokojnie, to tylko porażka

Nie żadna klęska czy koniec świata. Po olimpijskim konkursie na tzw. normalnej skoczni w Pjongczangu nawet zrównoważony Adam Małysz rzucał mięsem w wywiadach. Nie mógł się pogodzić z czwartym miejscem Kamila Stocha i piątym Stefana Huli.

Gdyby konkurs przerwano po pierwszej kolejce, mielibyśmy złoto (Hula) i srebro (Stoch). No, ale nie przerwano.

Niemieckiego hymnu wysłuchał Andreas Wellinger, a trochę niżej stanęli na podium dwaj Norwegowie: Forfang i Johansson. Polacy skoczyli ciut gorzej i tyle. Można mówić o pechu, zdradliwym wietrze, który zamienił Dawida Kubackiego w spadający worek cementu (to jego określenie), ale co z tego? Polska grupa nie składa się z młokosów i doskonale wie, że w tej dyscyplinie trzeba mieć sporo szczęścia.

Wszyscy już tak uwierzyliśmy w naszych skoczków, że jedyny scenariusz do zaakceptowania to scenariusz zwycięski. Zapomnieliśmy, że inni też nieźle kombinują. Jakoś nie przejąłem się specjalnie niemedalowymi miejscami naszych. Oby tylko w następnych dwóch konkursach nie chcieli za bardzo udowodnić, że to był tylko wypadek przy pracy, bo wtedy rzeczywiście może być źle.

Zaczęły się te igrzyska nie najlepiej dla Polaków. Po sześciu medalach w Soczi wiadomo było, że na kolejny taki wynik trzeba będzie czekać jakieś pół wieku albo i dłużej, chyba że skoczkowie wezmą wszystko.

Już wiemy, że nie wezmą. Justyna Kowalczyk, nasza mistrzyni, przerabia od dłuższego czasu lekcje pokory w ściganiu się na nartach. Jakaś nadzieja tli się jeszcze, bo przecież ona nigdy się nie poddaje, ale faworytką to ona już nie jest.

Biathlonistki może uratować tylko przypadek. Niby panczeniści, których sporo zakwalifikowało się do reprezentacji, mówią trochę o medalach, ale nie sądzę, żeby mistrz Zbigniew Bródka z koleżankami i kolegami uradowali nas równie mocno jak w Soczi.

Nie lekceważmy więc czwartego i piątego miejsca na skoczni. Za dużo takich wyników nie będzie w Korei.