Samotność Radwańskiej
Pierwsze piłki w Melbourne oznaczają dla kibiców tenisa prawdziwy początek roku. Dla Polaków obchody nowego tenisowego roku wyglądają skromniutko.
Australijski szlem jeszcze się na dobre nie zaczął, a już by się skończył, gdyby nie Agnieszka Radwańska. Szybko to poszło. Pierwsza runda okazała się nie do przebrnięcia dla Magdy Linette, Urszuli Radwańskiej i Jerzego Janowicza. I co tu dużo mówić – można się było tego spodziewać. Z tej trójki na umiarkowanie wznoszącej linii jest przecież tylko Linette.
Polki wypadły z turniejowej drabinki w dobrym towarzystwie Venus Williams, Simony Halep czy Karoliny Woźniackiej. Janowicz może sobie poprawić humor, bo Rafael Nadal też się w tych zawodach nie nabiega po kortach. Kto chce, może się pocieszać. Ja, dziękuję – nie.
Dzięki Agnieszce Radwańskiej do kibicowania Australian Open możemy wnieść modny przecież wątek patriotyczny. Są jeszcze deble i miksty. Są juniorzy. Ale nie oszukujmy się: naprawdę liczą się tylko osiągnięcia singlowe.
Na fali euforii związanej z triumfalnym dla Polki Masters znów rozhuśtały się nadzieje na wielkoszlemowy tytuł. Od długiego już czasu nie czekam na takie zwycięstwo, a już na pewno nie domagam się tego. Gdyby, jak w wioślarstwie, rozgrywane były zawody w wadze lekkiej, Radwańska byłaby niemal nie do pokonania. Ale w tenisie wagi lekkiej nie ma i nie będzie.
Jestem natomiast bardzo ciekaw, jak największy sukces w dziesięcioletniej zawodowej karierze wpłynie na polską mistrzynię. W swoich ulubionych Chinach zaliczyła co prawda zwycięstwo w Shenzen, ale na wielką próbę nie była wystawiona. Może i dobrze. Później z powodu cięższej lub lżejszej kontuzji odpuściła kolejny turniej już w Australii. Oby trochę inna niż zwykle droga do Melbourne przyniosła sukces.
A co byłoby tym sukcesem dla mnie? Na przykład półfinał i na przykład zacięty pojedynek Sereną Williams, podobny do tego w finale Wimbledonu.