Polski balon nakłuty przez Szkotów
Po szczęściu, które nas spotkało w sobotnim starciu z Niemcami, napompowaliśmy balon oczekiwań sięgający po koronę Stadionu Narodowego. Głosy rozsądku, w tym samych piłkarzy, ginęły w natrętnym ryku wciskającym, że biało-czerwone to barwy niezwyciężone.
Dwa do dwóch ze Szkotami trochę spuściło powietrze. Balon został nakłuty. Po trzecim z dziesięciu meczów eliminacji do mistrzostw Europy nie możemy powiedzieć, że Polska to wielka drużyna i awans ma w kieszeni.
Oczywiście, nie jest źle i rację ma Kamil Glik, który mówi, że pewnie każdy wziąłby te siedem punktów przed początkiem eliminacji. Mogło być jeszcze lepiej, ale polskie szczęście nie jest przecież nielimitowane. Bo, bądźmy szczerzy, bez fartu warszawskich punktów byłoby znacznie mniej niż cztery. Adam Nawałka sprawia wrażenie człowieka, który wie o tym doskonale. Piłkarze chyba też. I to napawa optymizmem, choćby przed listopadowym spotkaniem z Gruzją.
Najbardziej ucieszyło mnie we wtorek potwierdzenie charakteru zespołu. Szybko strzelili gola i szybko go stracili, potem Szkoci dołożyli jeszcze jednego. Nasi zamiast szykować opowiastki o niesprzyjającym zbiegu okoliczności, mozolnie przedzierali się pod szkocką bramkę i za wszelką cenę chcieli odwrócić bieg wydarzeń. Częściowo się udało.
Kto wie, czy nie ma racji trener Gordon Strachan powtarzający uparcie, że nasza grupa jest najtrudniejsza ze wszystkich. Nawet Niemcy nie mogą być pewni swego. Po porażce z Polakami tylko zremisowali z Irlandczykami. Na pewno rację ma polski trener, kiedy mówi, że każdy mecz to będzie wojna.
Kości trzeszczą i będą trzeszczały. Łuki brwiowe będą krwawić. Kamil Glik, biegający przez kilkadziesiąt minut w siatce na rozbitej głowie, po meczu nie użalał się nad swoim losem.