Di Stefano zszedł z boiska
Alfredo Di Stéfano ostatecznie opuścił ziemskie boisko. Nie wybierał daty, ale okazała się symboliczna. Dzisiaj mówi o nim cały świat, bo cały świat kręci się teraz wokół piłki. Dzień po otwarciu Mundialu zmarł inny wielki – Gyula Grosics, bramkarz „Złotej jedenastki” Węgier z lat pięćdziesiątych. Ale ta wiadomość przeszła trochę niezauważona. O Di Stéfano mówią dzisiaj wszyscy, choć akurat nie grał na żadnym Mundialu.
Jak mało o którym piłkarzu można mówić o nim, że był legendą. Nie tylko z powodu wielkich osiągnięć przede wszystkim w Realu Madryt. Był taki tygodnik, który nazywał się „Sportowiec”, który (chyba) na ostatniej stronie zamieszczał agencyjne fotki z zagranicy. I chyba z owych zdjęć i podpisów pod nimi dowiadywałem się o istnieniu takiego mistrza. Tak samo zresztą jak o jego kolegach z Realu Puskasu, Gento i wielu innych. Di Stéfano to legenda, nawet dla starszych kibiców, bo raczej nie mieli szansy widzieć go strzelającego gole na stadionie ani nawet w telewizji. Dzisiaj oglądamy archiwalne obrazki pokazujące mocno starszego pana fetowanego przez działaczy FIFA i UEFA. Na czarno-białych migawkach filmowych pokazujących kilka akcji na boisku niewiele jesteśmy w stanie zobaczyć.
Osiągnął wszystko z Realem. Skutecznie strzelał w każdym z pięciu zwycięskich finałów Pucharu Europy, dwie „Złote Piłki” dla najlepszego gracza Europy, gra dla trzech reprezentacji (jakoś to było możliwe): Argentyny, Kolumbii i Hiszpanii. Nic dziwnego, że zmarłego po 88 latach bogatego życia Alfredo Di Stéfano uznaje się za jednego z trzech–pięciu najlepszych futbolistów w historii.
Nie wiem, czy tak jest naprawdę, bo przecież te klasyfikacje nie mogą być w pełni obiektywne. Ale to dobrze, że tak się go traktuje. Świat nie zaczął się przecież od chwili, gdy na plac gry wyszli Messi i Ronaldo.