Jan Furtok – śląski synek, który nie bał się Bundesligi

Odszedł Jan Furtok. To jeden z tych piłkarzy, o których będziemy mówili, że osiągnął dużo, ale mógł znacznie więcej.

Jest dużą niesprawiedliwością, że pierwsze skojarzenie z nim to gol strzelony ręką w meczu z San Marino ponad 30 lat temu. Zmarł we wtorek w wieku 62 lat, ale od lat toczył go Alzheimer. Dlatego nie mógł się cieszyć z tego, że jego ukochany GKS Katowice po wielu latach znów występuje w najwyższej klasie rozgrywek. Przy ulicy Bukowej występował w sumie kilkanaście lat. Później trenował młodzież, a przez pewien czas był nawet prezesem klubu, gdy ten obsunął się o kilka poziomów. Po drodze była Bundesliga, a w niej najpierw Hamburger, a później Eintracht.

Ktoś ze wspominających go dzisiaj nazwał Furtoka prawdziwym śląskim synkiem. Był najmłodszy w wielodzietnej rodzinie. Nie trzeba dodawać, że w domu się nie przelewało. Piłka stała się szybko szansą na trochę lepsze życie. Miał smykałkę do strzelania goli, na której szybko poznali się trenerzy.
Historia jego kariery to także ciekawy obrazek schyłku jednego systemu i zderzenia ze zmianami. W latach 80. najsilniejszą futbolową marką na Śląsku był ciągle Górnik Zabrze. To były czasy Jana Urbana, Ryszarda Komornickiego i wielu innych reprezentantów. Furtok pasowałby do tego towarzystwa, ale w Katowicach rządził mocny człowiek nie tylko tamtejszego futbolu – Marian Dziurowicz, który oparł się zakusom pobliskich rywali.

Późniejszy prezes PZPN był jednak na tyle elastyczny, że dopuszczał transfer bramkostrzelnego zawodnika. Niemcy z Hamburga wyłożyli 1,7 mln marek, co było sumą zawrotną. Sam piłkarz podobno nie dostał nic. Nie miał wiele do powiedzenia, ale był zadowolony, że w ogóle dostał szansę. Pojechał do Bundesligi bez znajomości języka i elementarnej wiedzy o tym, jak działa klub na Zachodzie. Trochę pomogły mu rozmowy z Mirosławem Okońskim, który wcześniej występował w HSV.

Jako ów śląski synek tęsknił za rodziną, ale się zawziął i wkrótce stał się podstawowym graczem. Nie odstawiał nogi na treningach i meczach. Emocjonowaliśmy się wówczas, może jeszcze bardziej niż wyczynami Roberta Lewandowskiego, gdy Furtok omal nie został królem strzelców Bundesligi. Skończył z 20 golami na drugim miejscu. Później we Frankfurcie było już gorzej, dlatego Jan Furtok postanowił wrócić do Katowic przed upływem kontraktu.

Na pewno mógł czuć niedosyt z powodu gry w kadrze. 10 goli w 36 meczach to nie jest zły wynik, ale to nie był dobry czas dla reprezentacji. Pojechał co prawda na mundial do Meksyku w 1986 r., ale trener Antoni Piechniczek stawiał raczej na innych napastników. Pół godziny w przegrywanym sromotnie meczu z Brazylią to cały dorobek Furtoka. W następnych latach Polska nie mogła przebrnąć eliminacji. Może dlatego dzisiaj prawie wszyscy wspominają gola z San Marino w eliminacjach (przegranych) do mistrzostw świata w 1994 r. Sam piłkarz nie lubił do tego wracać. Trudno się dziwić.

Co ciekawe, po latach Jan Furtok miał jeszcze jedną przygodę z reprezentacją. Jako kierownik drużyny za czasów Franciszka Smudy. Ale to był epizod.

Dzisiaj prezydent Katowic zgłosił propozycję nazwania stadionu GKS imieniem swojego najwybitniejszego zawodnika. O tym Furtok chyba nawet nie marzył.