Zasłużony puchar Wisły
Krakowska Wisła znów przeżywa chwile chwały. W finale Pucharu Polski okazała się lepsza od szczecińskiej Pogoni. Po 120 minutach gry było 2:1. Stadion Narodowy wypełniony po brzegi kibicami obu klubów był miejscem pasjonującego widowiska.
Takiego obrotu sprawy mało kto się spodziewał. Pierwszoligowy klub z bogatymi tradycjami, ale potężnymi kłopotami w ostatnich sezonach, zasłużenie pokonał drużynę, która od kilku lat nie opuszcza ligowej czołówki.
Jeśli szukamy powodów do pozytywnego myślenia o perspektywach polskiego futbolu, to czwartkowy mecz dostarczył mocnych argumentów. Wykupiony chyba do ostatniego miejsca wielki stadion jest może najważniejszym z nich. Bilety zostały wykupione w kilka godzin. Dobrze pamiętam czasy, gdy pucharowe rozgrywki były często traktowane lekceważąco przez najmocniejszych. Naprawdę liczyła się tylko liga.
Dzisiaj to się zmieniło, i to nie tylko dlatego, że finałowe zwycięstwo daje prawo do występu w eliminacjach rozgrywek europejskich. Świetnym pomysłem było umieszczenie na stałe tego meczu na najważniejszym stadionie w Polsce.
Rzadko się zdarza, że pucharowe zwycięstwo tak wiele znaczyło dla obu finalistów. Przecież Wisła dwa lata temu spadła do pierwszej ligi i proste recepty na powrót do ekstraklasy nie sprawdziły się. Nie pomógł jej nawet Jakub Błaszczykowski i zaangażowanie bliskim mu ludziom. I dzisiaj wcale nie jest pewne, że krakowianom uda się powrót do najwyższej klasy. Do końca sezonu zostały cztery kolejki, a Wisła jest piąta w tabeli. Ta pozycja nie zapewnia nawet baraży o awans. Puchar Polski jest pierwszym dużym sukcesem od lat, potwierdzeniem możliwości drużyny i uzasadnieniem aspiracji nie tylko z powodów historycznych, ale także obecnych umiejętności sportowych.
Dla Pogoni to była szansa na pierwsze trofeum klubu, który swoją historię zaczął pisać 76 lat temu. Byli już finalistami Pucharu Polski, byli wicemistrzami kraju, ale nigdy tymi naj. W czwartek w Warszawie cel był najbliżej, zabrakło sekund, ale znów się nie udało. Wyobrażam sobie rozczarowanie nie tylko zawodników, ale także wszystkich zarządzających Pogonią z prezesem Jarosławem Mroczkiem na czele. Mówi się, że konsekwencja w pracy popłaca. Widocznie trzeba jeszcze poczekać.
Gorzej, że w lidze też może skończyć gorzej niż w ostatnich latach.
Jeśli ktoś chciałby porównywać poziom gry na Narodowym do tego, na który wznieśli się półfinaliści Ligi Mistrzów oglądanych w ostatnich dniach, to oczywiście mógłby kręcić nosem. Gdyby jednak troszkę obniżyć poprzeczkę oczekiwań, to wówczas można być w pełni zadowolonym. Szczególnie zaimponowała Wisła, która wyszła na boisko nie po to, żeby przyzwoicie się zaprezentować, ale żeby pokonać faworyzowanych rywali. I co najważniejsze – nie tylko ambicja, ale także umiejętności odegrały istotną rolę.
Wydawało się, ci bardziej doświadczeni, którzy czekali na swoją okazję, doczekali się jej na 15 minut przed końcem podstawowego czasu. Grek Koulouris wykorzystał z zimną krwią sprytne podanie 17-letniego Adriana Przyborka. Było 1:0 dla faworytów. Ale gra się do ostatniego gwizdka. Na kilkanaście sekund przed nim z rzutu wolnego dośrodkował bramkarz Wisły. Piłka trafiła do rezerwowego Eneko Satrasteguiego. Hiszpan kropnął z bliska nie do obrony. W ten sposób doszło do dogrywki, w której koszmarny błąd solidnego do tej pory Leo Borgesa spowodował, że Angel Rodado sprawdził się w pojedynku ze szczecińskim bramkarzem. 2:1 i puchar jedzie do Krakowa. Po raz piąty.
O Fortuna Puchar Polski walczyło niewielu Polaków. W wyjściowych składach było ich pięciu w Wiśle i czterech (jeśli liczyć urodzonego i wychowanego w Austrii Aleksa Gorgona) w Pogoni. Wolałbym, żeby te proporcje były troszkę inne.
Nie muszę chyba pisać, komu kibicowałem na Stadionie Narodowym, ale muszę też przyznać, że Wisła zabiera do Krakowa puchar zasłużenie.