Drużyna Horngachera
Może to i lepiej, że Maciej Kot i Kamil Stoch nie przeskoczyli wszystkich rywali w Klingenthal. Zaczęłoby się wynoszenie na ołtarze austriackiego trenera Stefana Horngachera.
Po zeszłorocznej polskiej smucie w Pucharze Świata bezapelacyjne drużynowe zwycięstwo w sobotę, czwarte i piąte miejsca Stocha i Kota (a na dokładkę następna trójka swobodnie zmieściła się w dwudziestce) znów nakręcają koniunkturę narciarskim skokom w Polsce. Oglądanie transmisji ze skoczni nie jest już zajęciem cierpiętniczym. Po drugim weekendzie tego sezonu jest znacznie więcej powodów do radości niż przez całą ubiegłą zimę.
W sobotę włączyłem telewizor na sportowym kanale trochę przez przypadek. Opłacało się. Cieszy pierwsze w historii drużynowe zwycięstwo. Jeszcze bardziej to, że cała czwórka nie zepsuła nawet jednej próby.
Tego, że mistrz mistrz Kamil Stoch odzyska to coś, co dało olimpijskie mistrzostwa, byłem prawie pewny. Tego, że Maciej Kot wyraźnie umęczony współpracą z Łukaszem Kruczkiem (pewnie ze wzajemnością) na stałe wyskacze sobie miejsce w czołówce, też można było oczekiwać. Ale to, że Piotr Żyła, Dawid Kubacki i kilku kolejnych Polaków zacznie straszyć Austriaków, Niemców i Norwegów, a nie martwić się o prześlizgnięcie się do finałowych serii w konkursach, jest dla mnie najwyraźniejszym dowodem jakości pracy Horngachera. Oczywiście można szukać powodów w sprzęcie, z którego Polacy w tym roku korzystają. No tak, ale sprzęt – jak powiedział Kamil Stoch – sam nie skacze.
Na zatrudnienie Austriaka duży wpływ miał podobno Adam Małysz. Staremu (no, nie takiemu staremu) mistrzowi prezes Apoloniusz Tajner wymyślił funkcję dyrektora od skoków w Polskim Związku Narciarskim. Horngacher wspomagany na co dzień przez Małysza, a także przez Tajnera – to brzmi obiecująco.
Sporo wskazuje, że przez cały sezon nastroje będą podobne do tych z Klingenthal. I tylko Łukasza Kruczka trochę żal. Nie będzie mu łatwo udowodnić swojej klasy we włoskim związku.