Japończycy mogą, Polacy nie?

To był chyba najbardziej emocjonujący wieczór mundialu. Na pół godziny przed końcem gier Hiszpania i Niemcy wyjeżdżały z Kataru. Ostatecznie Hiszpanie się obronili, Niemcy drugi raz z rzędu kończą po trzech meczach. Oglądałem to, a myślałem o Polakach.

Japończycy najpierw wzięli szturmem Niemcy, a teraz w podobnym stylu Hiszpanów. Po końcowym 2:1 zajmują pierwsze miejsce w grupie. Kostaryka w pewnym momencie prowadziła z Niemcami 2:1 (skończyło się na 2:4) i wtedy właśnie dwie europejskie potęgi były na aucie. Tylko jedna z nich zdołała wrócić do rozgrywek.

Niemcy nie są kąpani w gorącej wodzie, więc nie wiadomo, czy postanowią pozbyć się selekcjonera Hansiego Flicka, który miał przywrócić blask ekipie z mistrzowską historią. Gdyby jednak pomyśleli o zmianach, niech pomyślą o naszym Czesławie Michniewiczu. Gość właśnie udowodnił, że potrafi dobrnąć do czwartej potyczki, co dla Polaków jest wyznacznikiem niebywałego sukcesu. Nadwiślańska myśl szkoleniowa górą!

Podskakiwałem przed telewizorem w czwartkowy wieczór po kolejnych zwrotach akcji, ale też myśli natrętnie wracały do mordęgi Polaków z Argentyńczykami. Mordęgi dla tych, którzy niemal nie powąchali piłki na boisku, ale przede wszystkim dla tych, którzy musieli to wszystko znosić przed telewizorami.

Nikt mi nie powie, że mamy gorszych futbolistów od Japonii i Kostaryki czy też od Maroka, które może teraz patrzeć z góry na Chorwację i Belgię w swojej grupie. A jednak to Polska pracuje w pocie czoła na najbrzydziej kopiącą piłkę mundialową drużynę. O dziwo Michniewicz wmówił swoim graczom, że to świetnie, jeśli uda się przeczołgać w stylu rozpaczliwym do pucharowego etapu mistrzostw. Wojciech Szczęsny mówi wprost, że Argentyna to „inna półka”. Robert Lewandowski uznaje, że wszyscy musieli się desperacko bronić i on też powinien w tym bez szemrania uczestniczyć. A jednak w pomeczowych wypowiedziach niektórych naszych asów czuć było zażenowanie na pytanie o radość z awansu. Mam nadzieję, że prawidłowo odczytałem ich stan ducha.

Owszem, możemy się cieszyć z obronionych karnych przez Wojciecha Szczęsnego bez względu na to, czy były prawidłowo odgwizdane. Ale o czym świadczy to, że ten sam Szczęsny był naszym najlepszym dryblerem w starciu z Messim i jego kolegami? Dla przypomnienia: zrobił to raz! Zresztą dosyć nieodpowiedzialnie.

Dzisiaj dosyć popularna jest opinia, że za jakiś czas nikt nie będzie pamiętał, w jakim stylu dotarliśmy wyżej w mistrzostwach niż zazwyczaj. Guzik prawda. Przywołuje się często meksykański turniej w 1986 r. Wtedy po raz ostatni Polacy wychodzili na boisko cztery razy. Z racji sędziwego peselu doskonale pamiętam, że niczym tam nie błysnęliśmy. Delikatnie mówiąc. Poza tym dotarliśmy do potyczki z Brazylią (było 0:4) tylko dlatego, że trzecie miejsce nie wykluczało z rozgrywek.

Dlatego pogląd, że nic nie jest ważniejsze od awansu, jest absolutnie fałszywy. Sto razy bardziej wolałbym się pasjonować nawet przegranymi meczami, w których polska drużyna pokazywałaby, że ma ambicje większe niż bezładne wykopywanie piłki spod własnego pola karnego. Wtedy miałbym nadzieję na nadejście lepszych czasów. Jestem przekonany, że Lewandowski i spółka są do tego zdolni.