Po igrzyskach. Nie ma czym się chwalić

Zakończyły się zimowe igrzyska olimpijskie w Pekinie. Sukcesem jest to, że się odbyły, i to w terminie. Z powodu pandemii przez dłuższy czas można było mieć co do tego wątpliwości. Covidowa atmosfera była jednak odczuwalna na każdym kroku. Dotykało to sportowców, bo „cywilnych” widzów na stadionach nie było.

Niemal sześćdziesięcioosobowa polska reprezentacja wraca do kraju z jednym brązowym medalem Dawida Kubackiego wyskakanym na skoczni normalnej. Dzięki temu Polska jest uwzględniona w medalowej tabeli. Na ostatnim, 27. miejscu, razem z Litwą i Łotwą. W tej klasyfikacji zwyciężyli Norwegowie z bezprecedensowymi 16 złotymi krążkami (w sumie stawali na podium 37 razy).

Ten jeden skromny „brąz” (choć dla jego zdobywcy to wielkie osiągnięcie) to nie masowy pech rzeszy naszych faworytów. Ten wynik pokazuje miejsce zimowych sportów w naszym kraju. Nie chodzi zresztą tylko o medale. Dla mnie największymi bohaterami kadry byli Kamil Stoch i panczenista Piotr Michalski. Szczególnie wielki mistrz skoków. Jego czwarte i szóste miejsca są świetne w ogóle, a biorąc pod uwagę perypetie, z którymi musiał się uporać – wręcz doskonałe. Stoch imponuje na skoczni i poza nią. Piotr Michalski jako jedyny poza skoczkami był naprawdę blisko miejsca w pierwszej trójce, i to na dwóch dystansach. Wychodził na lód, żeby dobrać się do skóry najlepszym, a nie zaliczyć olimpijski występ.

Zawsze albo prawie zawsze jest tak, że trzeba kilku realnych szans, żeby jedna z nich się urzeczywistniła. Tymczasem wielu większych lub mniejszych fachowców nie bierze tej statystycznej prawdy pod uwagę. Rozumiem rozpacz Natalii Maliszewskiej, która z powodu niezrozumiałych zawirowań z covidowymi testami nie stanęła na starcie łyżwiarskiego biegu na 500 m na krótkim torze. Ale Polka nie była wcale murowaną faworytką w tej loteryjnej konkurencji. Tymczasem można odnieść wrażenie, że gdyby wystartowała, można byłoby się tylko zastanawiać, na którym stopniu podium stanie. To samo dotyczy świetnej alpejki Maryny Gąsienicy-Daniel, ósmej w slalomie gigancie. Medal w jej przypadku to było jednak tylko marzenie.

Denerwowały mnie wypowiedzi tych sportowców, którzy kończyli gdzieś na końcu stawki, ale byli z siebie bardzo zadowoleni. Młody chłopak po swoim występie w short tracku opowiadał do kamery, jak świetnie mu poszło, a w tym samym czasie na drugiej połowie ekranu było widać, jak kończy bieg ostatni, kilkanaście metrów za całą grupą. Nieśmiertelne jest też mówienie o zbieraniu doświadczeń.

Inny irytujący sposób reakcji na swoje liche występy to pretensje do całego świata ze szczególnym uwzględnieniem trenerów. Skoczkinie narciarskie nie dość, że spadały z buli, zamiast skakać, to jeszcze skłóciły się w swojej grupce i obwiniały trenera Łukasza Kruczka. Dziewczyny niczego znaczącego jeszcze nie osiągnęły, ale wiedzą wszystko lepiej od doświadczonego opiekuna. Zła atmosfera jest także wśród biegaczek narciarskich. Młodych i zdolnych, ale na razie więcej słyszymy o niesnaskach niż planach nawiązania do sukcesów Justyny Kowalczyk.

Polskie problemy to był jednak margines wielkich wydarzeń tych igrzysk. Tych dramatycznych i tych szczęśliwych. Z jednej strony zupełna katastrofa najlepszej alpejki ostatnich lat – Mikaeli Schiffrin. Kibicowałem jej w każdej konkurencji, niestety bez efektu. Z drugiej strony cztery zwycięstwa Johannesa Thingesa Boe w biathlonie. Ponura dopingowa sprawa Kamiły Walijewej i piąte indywidualne „złoto” na piątych z rzędu igrzyskach holenderskiej łyżwiarki Ireen Wust.

Od dzisiaj coraz częściej będziemy mówić o kolejnych igrzyskach, najpierw letnich w Paryżu, a później zimowych w Mediolanie i Cortinie d’Ampezzo. Powszechne życzenie jest chyba takie, żeby można było mówić wyłącznie o sporcie, a nie o polityce i pandemii.