Zapadnięte płuco Holenderki
Na złamanie karku. Dosłownie. Tak jeździli kolarze i kolarki na trasie olimpijskiego wyścigu ze startu wspólnego. Złamane obojczyki i żebra, a także grzebień kości biodrowej.
No i jeszcze zapadnięte płuco (swoją drogą nie miałem pojęcia, że płuco może być zapadnięte). A są to tylko urazy trojga liderów, którzy w sobotę i niedzielę w wariackim tempie spieszyli się do medali, a wylądowali w szpitalu. Dotkliwych upadków było przecież więcej.
Te wypadki jeszcze raz zmuszają do zadania pytania o granice ryzyka w sporcie. Owszem, kibice lubią takie dramaty, szczególnie wtedy, gdy siedzą przed telewizorami. Zawodników rozgrzeszam. Adrenalina, medale na wyciągnięcie ręki podpowiadają, żeby nie odpuszczać, nawet jeżeli na licznikach jest ponad 80 kilometrów na godzinę. Rafałowi Majce się udało, bo się troszkę zawahał. Włoski mistrz Nibali i Kolumbijczyk Nehao być może nie mieli wątpliwości, a być może nie przyszło im do głowy, że nie warto ryzykować życia.
Długo będę widział Annemiek van Vlenten leżącą nieruchomo na skraju szosy w Rio. Ona sama w szpitalu rozpamiętywała głównie straconą szansę na złoto, a nie połamane kości. Wyczytałem, że w ubiegłym roku też dość skutecznie się połamała. A jednak gdy poczuła szansę, hamulce puściły. Dosłownie i w przenośni.
Tak jak zawodników można zrozumieć, tak organizatorów już nie. Trasa była piękna: Copacabana, Viste Chinese. Widoki zapierające dech w piersiach. Była też bardzo trudna. A skoro tak, to powinna być właściwie zabezpieczona. A nie była. Można wybaczyć usterki pomieszczeń w wiosce olimpijskiej. Można machnąć ręką na niedogodności komunikacyjne czy brak numeru startowego dla naszego asa, ale widok wysokich krawężników na karkołomnych zjazdach przyprawiał o gęsią skórkę. Podobno podczas rekonesansu kilka miesięcy temu była mowa o tym, ze betonowe bloczki trzeba usunąć albo czymś obłożyć.
Nie zrobiono nic. Prawdopodobnie w myśl nie tylko polskiej zasady: może się uda. I poniekąd się udało.