To była Liga Mistrzów!

Z futbolem nie jest źle, skoro można było przeżyć takie ćwierćfinały Ligi Mistrzów. Karty były rozdane. Do jednej drugiej finału na luzie miała wejść Barcelona razem z Realem i Bayernem. Czyli nudy. Tylko z czwartą ekipą kibice mieli zagwozdkę. Niby trzy do zera Liverpoolu nad pewnym mistrzem Anglii Manchesterem City to sporo, ale z drugiej strony Pepa Guardioli i jego pomysłów nie można nigdy lekceważyć.

Jednak – używając ulubionego zwrotu różnych portali – coś poszło nie tak. Zlekceważyłem zupełnie rewanż Romy z Barceloną i skupiłem się na angielskim ćwierćfinale. Było ciekawie, momentami bardzo, ale trzeba było włączyć obrazki z Rzymu, bo tam było jeszcze ciekawiej. Moja wiara w nieprzewidywalność piłki nie była widocznie dostateczna i zostałem ukarany.

Sympatyzuję z Barceloną od lat, choć nie na tyle, żeby zasypiać i budzić się z Lionelem Messim na ustach. Dlatego mogę zwierzyć się bez specjalnych wyrzutów sumienia, że Roma sprawiła mi dużą radość, skutecznie stawiając się magikom z Katalonii. Od jeden do czterech do trzy do zera to jest coś. Roma zamiast dziękować losowi i UEFA za ćwierćfinał, bezczelnie pokazała światu, że nawet Messi, Suarez, Iniesta, Pique i ich koledzy mogą zebrać tak spektakularne baty. Pewnie nikt nie zwraca teraz uwagi na to, że rzymska drużyna przeżywająca teraz euforię za chwilę może popaść w kłopoty, bo w lidze nie zajmuje jeszcze miejsca dającego prawo do następnego sezonu w LM.

Wracając do Anglii, Juergen Klopp dzięki Bogu albo Allahowi ma Salaha i jego Liverpool zaczyna wspinać się tak wysoko jak przed laty Borussia z Dortmundu. Trzy do zera i dwa do jednego z zespołem samego Guardioli robi wrażenie. Tylko męczy mnie cały czas pytanie z cyklu: co by było gdyby. Gdyby we wtorek sędzia zrobił to, co powinien, czyli odgwizdał drugiego gola dla City tuż przed przerwą i byłoby dwa do zera, to po niej Katalończyk nie wylądowałby karnie na trybunach i do odrobienia strat brakowałoby tylko jednego skutecznego kopnięcia do bramki.

I gdy już się wydawało, że środowe mecze będą miały kontrolowany przebieg, Juventus postanowił pójść drogą Romy i przeprowadzić mission impossible. I udawało się niemal do końca. Trzy gole dawały przecież dogrywkę. Karny w ostatniej chwili uratował Real. Na miejscu sędziego Michaela Olivera na lata wykreśliłbym Włochy ze swoich planów podróży. I to niezależnie od tego, czy karny się Hiszpanom należał czy nie.

Najnudniej było w Monachium. Gdyby nie podbite oko i lęki polskiego kibica o zdrowie Roberta Lewandowskiego, nie byłoby co wspominać. Ciekawe, czy z tej nudy nie weźmie się puchar Ligi Mistrzów dla Bawarczyków.

Tak czy owak dobrze, że można jeszcze liczyć na niespodzianki w futbolu. Jest po co siadać na stadionie czy przed telewizorem. Europejski futbol po ostatnich wydarzeniach stał się ciekawszy.