Pożegnanie z Justyną

Pożegnanie z igrzyskami, pożegnanie z Justyną Kowalczyk. „Przeciętny” to był szczyt komplementów dla przytłaczającej większości startów naszej olimpijskiej ekipy. I do tej grupy trzeba niestety zaliczyć naszą multimedalistkę.

Dość dawno temu napisałem, że Justyna Kowalczyk nie musi już niczego udowadniać. Dwa olimpijskie złota, w sumie pięć medali, niezliczone sukcesy. A jednak wolałbym nie patrzeć na męki wielkiej polskiej narciarki. W Korei oglądała plecy rywalek, a czasami nawet i to było ponad jej siły. Podczas niedzielnej trzydziestki do Marit Bjoergen straciła ponad pięć minut (była czternasta). Nie mogłem na to patrzeć, siedząc przed telewizorem, a co musiała czuć Kowalczyk, która do niedawna żadnej Norweżce się nie kłaniała, nawet tej największej? Przecież było to prawie na pewno ostateczne pożegnanie ze sportową wielkością Justyny.

Słowne przepychanki, wypominanie epidemii astmy, a przede wszystkim sportowa konkurencja nakręcały przez lata narciarskie biegi kobiet. Dzisiaj to już przeszłość, o czym przekonywaliśmy się dotkliwie przez ostatnie dwa tygodnie. Wielka Marit po przerwie znów jest wielka. Justyna już wielka nie jest. Norweżka właśnie stała się najbardziej utytułowaną – piętnaście medali, w tym osiem złotych – w historii igrzysk. Współzawodnictwo Polki i Norweżki zostało nieodwołalnie rozstrzygnięte.

Polka mówi, że nie wie, co będzie dalej, chociaż przyznaje, że na lepsze lokaty liczyć już nie może. Zrobiła wszystko, żeby się przygotować do koreańskich wyścigów, i prawie nic z tego nie wyszło. To co? Czy rzeczywiście bierze pod uwagę kolejny sezon w zawodowym reżimie przygotowań i startów? Czy może zwolni nieco i stanie się gwiazdą maratonów w rodzaju Biegu Wazy? Byłaby to forma powolnego przyzwyczajania organizmu do „cywilnego” życia.

Wolałbym, żeby wybrała to drugie rozwiązanie. W przeciwnym wypadku coraz bardziej będzie się kojarzyć z co najwyżej -nastymi miejscami, a nie wielkimi triumfami. Justyna Kowalczyk musi to wszystko wiedzieć, a jednak nie może się zdecydować. Widocznie strach przed życiem „po” jest większy niż obawa przed popadnięciem w sportową przeciętność.