Aga jest wielka

Stało się. Agnieszka Radwańska wygrała w Singapurze turniej Masters! To jeden z największych polskich sukcesów w sporcie zawodowym w ogóle. Tenis jest sportem globalnym i znaczenie takiego triumfu jest także globalne.

Zwycięstwo to jedno, a styl to drugie. Nawet w przegranych pojedynkach krakowianka pokazywała, jak bardzo mylili się ci, którzy odsyłali ją na stałe do drugiej czy trzeciej dziesiątki rankingu. Agnieszka czarowała genialnym wyczuciem piłki i kortu. Świetnie broniła, ale i znacznie częściej niż w wielu poprzednich zawodach przejmowała inicjatywę. Do tego mogła liczyć na swój pierwszy serwis.

Tenis w ogóle, a kobiecy w szczególności, jest piękny i niesłychanie podstępny jednocześnie. Powiedzenie, że gra się do ostatniej piłki, jest w tenisie dziewczyn stuprocentową prawdą. Przegrane z Marią Szarapową i Flavią Penettą i niemal porażka w meczu ostatniej szansy z Simoną Halep. Jeden do pięciu dla Halep w rozstrzygającym tie breaku – to było jednak za mało dla Rumunki, bo Polka wpadła w trans. A Garbine Muguruza w półfinale. Dla mnie kandydatka na tron, jeśli abdykuje Serena Williams. Może i tron będzie jej, ale w Singapurze to Radwańska była górą.

I wreszcie Petra Kvitova w finale. Po pierwszym łatwym secie dla Agnieszki nawet przez chwilę nie przestałem obgryzać paznokci. I Kvitova nagle na długi czas przestała się mylić. Zaczęło się wydawać, że to siła jej forhendów i backhandów zgniecie opór Polki. Nie tym razem. Obie grały przeciwko sobie i obie zmagały się z bólem całego sezonu. Trener Tomasz Wiktorowski w przerwie gry z Muguruzą mówił o cierpieniu Agnieszki o konieczności wykrzesania dodatkowych sił. Starczyło ich jeszcze na finał.

W Singapurze triumfował też Tomasz Wiktorowski, zwalniany wielokrotnie przez tatę Radwańskiego, dziennikarzy i kibiców. To Agnieszka wiedziała, co robi. Jednego żałowałem, patrząc na uroczystości pomeczowe – tego, że pucharu Polce nie wręczała Martina Navratilova. Była przecież w hali. Byłoby to bardzo symboliczne, gdy się pamięta krótką, ale burzliwą historię współpracy obu pań.

Prawie czterdzieści lat temu razem z kilkunastoma kolegami oglądałem na turystycznym telewizorze w ciasnym pokoju poznańskiego akademika „Akumulatory” finał turnieju Masters między Wojciechem Fibakiem i Manuelem Orantesem. Wtedy Fibak o mało nie wygrał. Na szczęście po 39 latach scenariusz się nie powtórzył. Dobre, a nawet bardzo dobre wiadomości jednak się zdarzają.