Wyznanie Justyny Kowalczyk

Zazwyczaj dowiadujemy się o takich problemach po fakcie. Tymczasem Justyna Kowalczyk podzieliła się ze światem informacją o swojej depresji, z którą właśnie się zmaga.

Paweł Wilkowicz pyta w „Wyborczej”: – Bywasz teraz choć od czasu do czasu szczęśliwa? I bardzo krótka odpowiedź: – Nie. Jeszcze raz okazało się, że niebotyczne nawet osiągnięcia, sława i duże pieniądze to ciągle za mało. Dużo za mało.

W uszach brzmią jeszcze hałaśliwe zachwyty Justyną podczas biegu po złoto w Soczi. Okazuje się, że można sięgać po mistrzostwo olimpijskie w głębokiej depresji. Kilka dni przed tym wyznaniem nasza mistrzyni pisała też o swoich kłopotach ze zdrowiem fizycznym, o tym, że każdego ranka musi poświęcić dobrych kilka minut na zawiązanie sznurowadeł. Niby wszyscy – lub prawie wszyscy – wiemy, że sport na najwyższym poziomie to nie poranny jogging, ale – tak czy owak – to przygnębiające. Tymczasem wszystkie fizyczne ułomności to nic w porównaniu z tym, co naprawdę gnębi Kowalczyk.

Co prawda przyczyny największych kłopotów Justyny Kowalczyk są pozasportowe i dotyczą najintymniejszego życia osobistego, ale to niewielkie pocieszenie, a już na pewno nie dla najbardziej zainteresowanej. Wyznanie Justyny Kowalczyk jest tym bardziej przejmujące, że dotychczas miała opinię kogoś, kto skutecznie strzeże swojej prywatności. Jak silny musi być jej ból, skoro każde słowo z tego wywiadu przeszyte jest wielkim bólem? A jednak chwyciła się rozmowy z dziennikarzem jak ostatniej deski ratunku.

Dotychczas traktowaliśmy Justynę jako dziewczynę, której nic nie jest w stanie stłamsić. Dziś wiemy, że jest kruchą, wrażliwą dziewczyną na zakręcie, który za nic nie chce się skończyć. Intrygujące, że w tym samym czasie Marit Bjoergen ogłosiła, że musi zwolnić tempo. Tym samym spektakl dwóch atletek, pokonujących na zawołanie granice ludzkiej wytrzymałości, zakończył się.