Kamil, ty brutalu

Wygląda na to, że nasz człowiek w Monaco – Kamil Glik – w półfinale Ligi Mistrzów rozgrywał w Turynie co najmniej dwa mecze jednocześnie.

Jeden razem ze swoją drużyną przeciwko Juventusowi, w drugim przeciwnikiem był gwiazdor gospodarzy Gonzalo Higuain. Całkiem możliwe, że Polak wyszedł na boisko także po to, żeby rozliczyć zaszłości powstałe, gdy był kapitanem pobliskiego Torino.

We wszystkich tych starciach przegrał. Najgorzej wyglądały porachunki z Higuainem. Podpadł mu podobno jeszcze jako zawodnik Napoli. Jaki ten Kamil pamiętliwy! Ale nic nie usprawiedliwia przebiegnięcia się po udzie Argentyńczyka. Ta przebieżka nie odbyła się w ferworze walki. Nasz reprezentant zrobił to z zimną krwią. Zapis telewizyjny w różnych ujęciach nie kłamie. Zresztą brutal nie szukał usprawiedliwień, bo liczył się nawet z czerwoną kartką. Na boisku mu się upiekło, ale UEFA może skorygować niedopatrzenie sędziego. I powinna to zrobić.

Jego Monaco było dwukrotnie słabsze od mistrza Italii. No, ale w porywającym stylu dotarło aż do jednej drugiej finału. Młodziaki z Francji z kandydatem do wszystkich zaszczytów, nastoletnim jeszcze Mbappe, nieźle zamieszali w europejskim futbolu. Do tego w samej Francji skończą pewnie jako mistrzowie.

I w tej grupie niepoślednią rolę odgrywa Kamil Glik. Wydaje się, że z rozpychających się na piłkarskim rynku Polaków jemu powodzi się najlepiej. Oczywiście poza Robertem Lewandowskim. O takim wejściu do nowego klubu inni mogą pomarzyć. I nie myślę tu tylko o nieszczęściu (sportowym, a nie finansowym), które dotknęło Grzegorza Krychowiaka w PSG.

I teraz ten idylliczny obrazek poplamił się dość szpetnie.

Miałem pisać o półfinałach, a wyszło mi o Gliku. Tymczasem tegoroczny sezon Champions League jest pasjonujący. Finał 3 czerwca w Cardiff zapowiada się pasjonująco. Ci, którzy wkładają koronę Realowi, mogą się zawieść. W środowym rewanżu Atletico nieźle postraszyło wielkiego sąsiada. Przez dłuższy wydawało się, że odrobienie trzech goli Ronaldo z pierwszego meczu nie jest zadaniem beznadziejnym. Nieustraszona ekipa Diego Simene ostatecznie wygrała tylko dwa do jednego, ale i tak pokazała, że nikomu nie musi się kłaniać.