Potęga pod dachem

Pewnie jeszcze nie Wunderteam, ale Wunderteam-ek może już tak. Polska lekka atletyka nie miała sobie równych na halowych mistrzostwach kontynentu w Belgradzie.

Skoczkowie Piotr Lisek (o tyczce) i Sylwester Bednarek (wzwyż), średniacy: Adam Kszczot (800 metrów) i Marcin Lewandowski (1500), obie sztafety 4 razy 400 metrów i wreszcie miotacz kulą Konrad Bukowiecki. Siedem złotych medali, a do tego jeszcze pięć niższych podiów.

Gdyby wierzyć niektórym rozgorączkowanym sprawozdawcom, jesteśmy lekkoatletyczną potęgą. Tym bardziej, że w hali nie rzuca się dyskiem, młotem i oszczepem z powodów oczywistych, a w tych konkurencjach (poza oszczepem) Polska ma bardzo dużo do powiedzenia. Wieści z Belgradu podtrzymały zatem dobry nastrój kibica po skokach narciarskich w Lahti.

Jesteśmy potęgą na miarę naszych możliwości. Przecież nigdy wszyscy najlepsi (z Polakami włącznie) nie traktowali zimowych występów ze śmiertelną powagą. Ciągle liczą się najbardziej medale na świeżym powietrzu. Nie inaczej było w tym roku w Serbii. Poza tym z powodu znanych skłonności rosyjska komanda ciągle ma szlaban na międzynarodowe starty.

No, ale sukces jest. Piszący o sporcie mają to szczęście, że w dzisiejszych czasach mogą się od czasu do czasu szczerze cieszyć z polskich występów na międzynarodowej arenie. I to jest wartość sama w sobie.

Z niezmiennym przekonaniem myślę o lekkoatletyce jako królowej sportu. Wygląda na to, że władze Polskiego Związku Lekkiej Atletyki (poprzednie i obecne) wiedzą, co robią. Starają się o częściowy choćby powrót do okresu, gdy l.a. była pierwszym sportem w szkole. Wyniki w Belgradzie, bez względu na to, czy są historycznym osiągnięciem, czy tylko udanym zakończeniem sezonu, pomagają PZLA w tym dziele.

A wracając do naszych mistrzów, na mnie największe wrażenie wywarł kulomiot Konrad Bukowiecki. Machnął kulą niemal 22 metry (21,97). Chłopak ma 20 lat i kilkanaście lat startów przed sobą. W Belgradzie stał się pełnoprawnym sukcesorem mistrza Tomasza Majewskiego.