Tevez i chiński czas

Jedni donoszą, że Carlos Tevez za swoje kopanie skasuje rocznie 38–39 milionów dolarów, inni piszą, że suma się zgadza, ale forsa liczona jest w euro.

A BBC dorzuca jeszcze trochę i twierdzi, że będzie to równe 40 milionów, do tego w funtach. Jak to BBC. Nie mam nawet ochoty, żeby dochodzić, ile naprawdę zgarniać będzie w Chinach 32-letni piłkarz z Argentyny. Niczego to przecież nie zmieni.

Po niedawnych przenosinach Brazylijczyka Oscara z Chelsea do chińskiej superligi i wcześniejszych informacjach o oszałamiających kwotach leżących na trawie boisk w Chinach to kolejny cios dla światowego futbolu.

Nie mam oczywiście pretensji do Teveza, że po Manchesterze United, Manchesterze City i Juventusie sięga po ciężkie miliony wciskane mu przez pracodawcę zza Wielkiego Muru. Nie wychowałem się co prawda jak on na niebezpiecznym przedmieściu Buenos Aires, nie miałem matki kokainistki i nikt nie oblał mnie wrzątkiem w niemowlęctwie. A jednak rozumiem, że podjął racjonalną decyzję.

Jak tak dalej pójdzie, wszystkie piłkarskie talenty najlepszy sportowo czas spędzać będą właśnie na Dalekim Wschodzie. Jak już wbiją wszystkie najpiękniejsze gole, obronią najkąśliwsze strzały czy też popiszą się najdalszymi prostopadłymi podaniami, wykupią bilety do Europy i będą dożywać swoich piłkarskich dni w jakimś tam Manchesterze, a może Chelsea, PSG czy nawet w Bayernie. Stary Kontynent i w tej dziedzinie zostanie zmarginalizowany. Żeby obejrzeć wielki futbol, trzeba będzie się przestawić na czas pekiński.

Ci, którym się wydawało, że nic bardziej demoralizującego od pieniędzy naftowych szejków i saudyjskich książąt inwestowanych bez umiaru w niektóre europejskie kluby nie może nas spotkać, już wiedzą, że się szpetnie pomylili. Znalazło się jeszcze więcej forsy, a jej właściciele chcą ją wydawać w swoich Chinach, a nie naszej Europie. Wysokość kontraktów nie ma nawet luźnego związku ze sportową wartością tych, którzy je podpisują. Czy tak naprawdę musi być?