Juventus, kierunek Berlin!

A jednak Juventus, a nie Real. Ja się z tego cieszę. Nie mam nic przeciwko Realowi, ale w finale Ligi Mistrzów w Berlinie przeciwko Barcelonie wolę oglądać włoską drużynę. Tym bardziej że herosi z Madrytu nie mogą narzekać na niesprawiedliwość losu.

Po dwa do jednego w Turynie dla ekipy Massimiliano Allegriego (przyznajcie się, czy znaliście nazwisko trenera z Turynu?) przeciwko zespołowi obwieszonego orderami europejskich tryumfów Carlo Ancelottiego – teraz: jeden do jednego. A gdyby to Juventus w Madrycie znów strzelił jednego czy dwa gole więcej, to i tak o niesprawiedliwości dziejowej nie można by mówić.

Europejska scena piłkarska (jak do ostatniej niedzieli polska scena polityczna) wydaje się nieźle zamurowana. Juventus w jakiś sposób jest częścią tego muru, ale jednak to galaktyczny Real ma w nim chyba najwięcej cegieł (może na spółkę z Barceloną). W środę wieczorem mur się trochę skruszył.

Przyznaję się bez bicia, że wtorkowego meczu w Monachium Bayernu z Barceloną nie oglądałem. Na jakieś superemocje nie liczyłem. Trudno przecież odrobić trzybramkową różnicę przy tej klasie przeciwników. Miałem rację, chociaż nie wymagało to jakiejś szczególnej przenikliwości czy też futbolowej wiedzy. Ważne, że Robert Lewandowski strzelił sprytnego gola i możemy się utwierdzać w przekonaniu, że nasz napastnik wielkim piłkarzem jest. Nawet w masce. Zwariowani statystycy zauważyli, że to była jego pierwsza bramka w masce. Tak czy owak trzy do dwóch dla Bayernu to jednak mniej niż trzy do zera dla Barcelony w pierwszym spotkaniu.

A więc Juventus – Barcelona w wielkim finale Ligi Mistrzów. Z niewielkim tylko zawstydzeniem mogę się zwierzyć, że czekam na 6 czerwca w Berlinie ze znacznie większym zainteresowaniem niż na finał polskiej ligi.