Dlaczego Cilić a nie Janowicz?

Marin Cilić wyjeżdża z Nowego Jorku z workiem pieniędzy, tysiącami punktów w klasyfikacji, a przede wszystkim z wielkoszlemowym tytułem. Kei Nishikori zarobił trochę mniej pieniędzy i punktów, ale po raz pierwszy reprezentantowi Azji udało się dojść do finałowego dnia rozgrywek. To jest naprawdę coś!

Przy okazji obaj przynajmniej nadkruszyli betonową strukturę męskiego tenisa. Nie było Nadala (coraz częściej go nie ma), polegli pozostali wielcy ostatnich dziesięciu lat: Federer, Djoković i Murray.

Nie ma pewności, czy tendencja jest trwała. Prawdziwe sprawdzanie zacznie się dopiero w przyszłym roku w Australii. Mnie oczywiście żal widoku Rogera Federera z najważniejszymi trofeami. Ale nie chcę być nudny, więc nie będę opiewał estetycznych przewag odbijania piłek przez Szwajcara w porównaniu z, dajmy na to, ostatnim nowojorskim triumfatorem US Open.

Powiedzieć, że Polacy nie oszołomili nas swoimi występami na Flushing Meadows, to niewiele powiedzieć. Wychodzi na to, że największe osiągnięcie to obecność Marty Domachowskiej w boksie zespołu Karoliny Woźniackiej. I to tuż przy tacie i trenerze Piotrze Woźniackim. Domachowska jako sparringpartnerka Dunki ma podobno pozytywny wpływ na jej formę.

Gdyby podchodzić statystycznie, to i druga runda Jerzego Janowicza jest lepsza od ubiegłorocznej wtopy na samym początku drogi. Może i lepsza, ale czy nie mogło się skończyć tak jak z Chorwatem? Czym potencjalnie ustępuje Janowicz Ciliciowi?

Jeszcze rok temu nie tylko patriotycznie nastawieni rodacy przewidywali najwartościowsze laury dla łodzianina. Nawet w kwietniowym nieszczęsnym meczu z Chorwacją nikt by się nie zdziwił, gdyby to Chorwat musiał pogratulować Jerzykowi.

Dzisiaj Chorwaci mają mistrza US Open, a my musimy się cieszyć z awansu w klasyfikacji ATP. Z 43. na 41. miejsce. Janowicz ma jeszcze trochę czasu. Tylko czy wykorzysta ten czas i dorośnie do wielkich wyników?